“Ludzie, którzy przyglądają się ludziom”

Lotte van den Berg
von Florian Malzacher

In: Didaskalia 114 (Kwiecień 2013): 138-141.


Oddalone, powoli poruszające się postaci o zmierzchu na jałowej ziemi zbliżają się do siebie i odchodzą, niemal nierozpoznawalne z daleka. Niektóre mają płeć (niekoniecznie jednoznaczną). Tu i tam dostajemy do ręki wątek brutalnej historii bez słów. Chwytamy go i przytrzymujemy, dopóki nić nie wymknie się nam spomiędzy palców.

Rzut oka na safari pod zachmurzonym niebem na naturalnej scenie terenów przemysłowych na obrzeżach Antwerpii: postaci wpadają do dołu, stają się ziemią i znikają z obrazu. Lekki jesienny deszcz wywołuje u oglądających dreszcze, gdy widzą, jak dramat się rozwiązuje.

Dla młodej holenderskiej reżyserki Lotte van den Berg w plenerowym spektaklu Braakland (Ziemia jałowa, 2009) proza J.M. Cotzeego jest właściwie punktem wyjścia, nie zostało z niej wiele więcej niż motywy i atmosfera. Żadnego słowa, żadnej możliwej do nazwania historii.

Van den Berg ciągle mierzy się w swoich pracach z rozproszoną ziemią niczyją teatralnego gatunku. Aktorskie działania, słowa, narrację redukuje do minimum. Spogląda w przeciwnym kierunku niż poprzednie pokolenia, które najpierw musiały radykalnie wyzwolić się z dramatu. Jak jej rówieśnicy z teatru holenderskiego i flamandzkiego, wraca do granic, które dawno już przekroczono, i przecina je podczas krótkiej wycieczki. Nieufność wobec teatru reprezentacji już się przyjęła, nie potrzebuje już ani walki, ani prowokacji, ani demonstracji. Stała się oczywista.  Ze sceptyczną sympatią do obrzeży tego, co dramatyczne, Lotte van den Berg – podobnie jak jej dawni koledzy z roku reżyserii w amsterdamskiej School of the Arts: Boukje Schweigman, Jetse Batelaan, Dries Verhoeven – formułuje fundamentalne artystyczne zastrzeżenia, a potem je neguje. Ile jeszcze narracji zniesie teatr? W ile jeszcze przyczyn psychologicznych możemy uwierzyć, skoro od stu lat uczymy się, że nie jesteśmy panami w domu własnej psyche? I skoro kino jest, tak czy owak, lepsze w opowiadaniu wielkich historii – bo umie kłamać doskonalej niż teatr, który przy całej nowoczesnej technice jest łatwy do przewidzenia.

Wielcy narratorzy lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych – jak Johan Simons, ZT Hollandia, Luk Perceval, Maatschappij Discordia albo, nieco później, TG Stan – dzięki silnym osobowościom aktorskim raczej rzucali dramatowi wyzwanie niż go likwidowali. W ich ślady idzie pokolenie, którego myślenie naznaczone jest dużo silniej obrazem i obecnością niż tekstem. A jednak owi twórcy prezentują te obrazy – inaczej niż katoliccy zaklinacze obrazu z Włoch, następcy Romeo Castellucciego – z protestanckim rozsądkiem. Nie chodzi o zaświaty, ale o „tu i teraz”. O konkretne miejsce, o konkretną sytuację, do której zaproszona jest publiczność. O obecność zarówno aktora, jak i widza.